(...) strach przed spędzeniem kolejnej nocy świętego Patryka w promieniu 30 mil od Londynu. Co roku 17 marca angielska klasa średnia na nowo przeżywa problem irlandzki, który w niewielkim uproszczeniu polega na tym, że Irlandia po prostu jest.
Po drugiej stronie przejścia księżulo jeszcze śpi. Obudziłbym go i zapytał o zdanie, gdybym nauczony doświadczeniem nie wiedział, że wstrząsanie klerem w zamkniętej przestrzeni grozi śmiercią.
(...) o ile Anglików lubi się za granicą za to, że nie są Niemcami, o tyle Irlandczyków lubi się, bo nie są Anglikami.
Mówi, że pracował jako techniczny dla manchesterskich kapel, i pyta, czy znam mantrę ekipy od aparatury. Nie znam.
To co mokre - wypij,
To co suche - wykurz,
Co się rusza - przeleć,
Całą resztę wpierdol na tył wozu.
- Może mogłaby mi pani pomóc? Szukam pewnego miejsca, ale nie znam drogi.
- Oj, nie wiem. Widzi pan, ja jestem nietutejsza.
- Ach tak - wzdycham rozczarowany. - A gdzie pani mieszka?
- O, tam.
Wskazuje biały dom o trzy miedze dalej, na stoku, najwyżej milę stąd.
Przechodzę natychmiast na plan B, który w tym przypadku oznacza jazdę przed siebie, aż coś się wydarzy. Zawsze należy mieć plan B, zwłaszcza gdy nie ma planu A. Po paru minutach jestem na skrzyżowaniu, na którym dzisiaj chyba jeszcze nie byłem, choć głowy nie dam.
(...) nie był to ten rodzaj milczenia, który zdaje się mówić: "Co to za obcy typ pakuje się do naszego pubu "Pod Zarzynanym Jagnięciem" w tę zimną mglistą noc? Nie będziemy się do niego odzywać, a potem wyprowadzimy go na zewnątrz, obedrzemy ze skóry i rzucimy psom na pożarcie".
Postaram się wyluzować. W końcu co mi się może stać? Najwyżej wezmą mnie za tajniaka z policji antynarkotykowej, pobiją do nieprzytomności, nafaszerują kokainą, grzybkami halucynogennymi i butaprenem, po czym rzucą na pożarcie temu olbrzymiemu skundlonemu ni to chartowi, ni wilczurowi, który właśnie wepchnął mnie w żywopłot.
A jeśli będzie jeszcze gorzej? Jeśli będę musiał wziąć udział w żonglowaniu pochodniami?
Kominek w dużym pokoju jest tak olbrzymi, ze mieszczą się w nim dwuipółmetrowe polana. Dwuipółmetrowe polano to już drzewo, prawda?
Gdy gaszę światło, noc przecina budzący grozę skowyt. To pewnie lis albo ptak. Albo któryś z moich sąsiadów krzyczy w ekstazie.
Za to dzieciaki mają tyle energii co zawsze. Dwunastolatek właśnie pokazuje siedmiolatkowi, jak żonglować pochodniami. Całkiem nieźle mu idzie. W każdym razie jak dotąd żaden się nie podpalił.
Mogłeś więc zjeść irlandzki gulasz i napić się guinnessa na moskiewskim lotnisku, odsiadując parę dni w sali lotów krajowych w oczekiwaniu na paliwo lub trzeźwą załogę.
- Przywiało go tu z Niemiec jakieś dziesięć lat temu. Oczywiście wrócić już nie potrafił, wziął się więc za organiczną uprawę warzyw. Teraz się zupełnie zasymilował. Bardziej irlandzki niż Irlandczycy. Przez cały ubiegły rok dowoził nam warzywa, ale zapomniał o rachunku. Jest rewelacyjny. W Monachium nie przeżyłby tygodnia.
(...) zapowiada się przepiękny dzień, wracam więc do łóżka i wstaję za godzinę.
Na szczęście przez lata wykształciłem w sobie nawyk, aby nigdy nigdzie nie wybierać się bez czegoś do czytania - tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś się spóźnił, spotkanie skończyło wcześniej, albo mnie omyłkowo aresztowano i na trzydzieści pięć lat osadzono w pojedynczej celi.
Na drodze, niedaleko miejsca, gdzie zaparkowałem, leżało martwe zwierzę - chyba borsuk - z którego ściągnięto skórę. Rozejrzałem się wokół szukając winowajcy, ale nie zobaczyłem nikogo prócz bardzo długorogiej owcy, która patrzyła na mnie również ze środka drogi. Owce nie ściągają skóry z borsuków, prawda? Bracia Grimm nic o tym nie wspominali.
W rzeczy samej dwudzieste szóste prawo podróżnika mówi: "Każdy spotkany za granicą Włoch podróżuje w towarzystwie jeszcze bardziej wystrzałowego Włocha płci przeciwnej". Podpunkt A: W przypadku gdy dwie pary podróżują razem, co najmniej troje będzie miał na czubku głowy okulary słoneczne.
W sklepie rowerowym, to znaczy w pubie, można też kupić nasiona warzyw i części do komputera. Wchodzę zapytać o dętkę i nasiona kapusty, ale ponieważ nie potrzebuję właściwie ani jednego, ani drugiego, zamawiam kufel piwa.
Pani domu jest dużą kobietą w wełnianej spódnicy i czymś wełnistym na głowie, co - jak uznałem, ostatecznie wykluczywszy wszelkie inne ewentualności - musi być turkusową czapką z moheru. Mały pies o obwisłej mordce, kaszlący i sapiący chrapliwie niczym rumuński górnik z kopalni azbestu na rencie, zerka na mnie spod olbrzymiej pachy. Gospodyni nawet na chwilę nie stawia go na ziemi, w związku z czym zaczynam przypuszczać, że został tam operacyjnie zamontowany na stałe.
Znów nikogo nie ma - jedyną oznaką obecności ludzi w pobliżu jest napawający otuchą odgłos wystrzału z broni palnej, rozlegający się w chwili, gdy dochodzę do końca ścieżki. Przez parę minut leżę rozpłaszczony na ziemi za kamiennym murkiem, przybrawszy, zgodnie z zaleceniami konwencji genewskiej, pozycję "na tchórza" (...)